I should live in Australia



Zima wreszcie się pojawiła.
Nie żebym kiedyś za nią  tęskniła, o nie. Trochę tylko się bałam, że wcale nie przyjdzie w styczniu, tylko znowu nieoczekiwanie zjawi się w kwietniu. Gdyby tak się stało, byłabym bardzo smutnym kotem.
Czasami żałuję, że nie urodziłam się w jakimś miejscu na Ziemi, w którym nie ma zimy, długich nocy i nagłych, tragicznych spadków poziomu witaminy D w organizmie. Czasami żałuję, że nie urodziłam się w Australii.
(W zasadzie to bardziej ostatnio niż czasami. Brat mojego dziadka mieszka w Australii i od małego słyszałam dużo opowieści o tym kraju.  Z tych opowieści w mojej  głowie powstał obraz kraju składającego się z buszu, wielkich jadowitych pająków, skorpionów, Aborygenów, skorpionów i jeszcze raz wielkich jadowitych pająków, a mi skóra cierpnie na myśl o czymś jadowitym. W  opowieściach w ogóle nie uwzględniono plaż, a plaże i słońce są bardzo ważne.)



Gdybym urodziła się w Australii, pewnie całe dnie spędzałabym na plaży. Surfowałabym i nauczyła się grać na perkusji . Razem z przyjacielem z dzieciństwa, który z wyglądu i loczka nad czołem mógłby robić za bliźniaka Ezry Koeniga, i z dwoma kolegami założylibyśmy zespół. I wtedy dopiero byłoby pięknie!



Śpiewalibyśmy piosenki. Bardzo chwytliwe,radosne, miłe piosenki. Nadużywalibyśmy zwrotu “take you out”, kręcilibyśmy urocze teledyski, a jedną piosenkę nazwalibyśmy nawet Fred Astaire, akurat po moim ulubionym aktorze (+100 do fajności). Jako Scarlett ciągle uwielbiałabym Phoenixa, a jako San Cisco słuchalibyśmy MGMT, Vampire Weekend i Metronomy. Gdybym była Scarlett zdecydowanie zmieniłabym kolejność piosenek na naszym debiutanckim albumie wydanym w zeszłym roku, żebym nie zapętlała w kółko pierwszych trzech.




Bylibyśmy naprawdę fajnymi hipsterskimi dzieciakami i dobrze byśmy się bawili.




0 komentarze :

Prześlij komentarz